wtorek, 24 stycznia 2017

Moje miasto jest pięknym okazem brzydoty

Już bardzo długo nie było wpisu. Wykorzystuję właśnie przerwę w uczeniu się do egzaminów, by opowiedzieć o sprawie, która od minionego już grudnia wprawia mnie w przygnębienie. Pod koniec opowiem jeszcze o najbliższych planach co do tego bloga. Zaczynajmy!


Myślę, a nawet jestem pewien, że tytuł wpisu można by przypiąć dużej ilości miejscowości w Polsce. Ja poszkaluję trochę Rumię, bo w właśnie w niej przez 19 lat siedziałem i gniłem. Dlaczego chcę ją poszkalować? Poczytajcie…

Pierwszym problemem tego miasta… Miasta? Za dużo powiedziane – miejsca brzmi znacznie lepiej. Pierwszym problemem tego miejsca jest fakt, że jest ono po prostu wymarłe. Przepraszam – jest „prawie martwe” jak starsi ludzie, którzy przemieszczają się jego ulicami do sklepów. Ruch jednak zwiększa się w okolicach popołudnia, od 14 do 17, kiedy to wracają samochody z Gdyni, Gdańska i innych miast oferujących wiele pracy. Powinienem się zatem cieszyć z tego powodu, stwierdzicie. Nie, nie cieszę. Jeżeli ktoś wyszedł na dwór (na pole, jeśli jest ktoś z Krakowa) w tych godzinach, na pewno doświadczył smrodu spalin zalewających ulice i wlewających się do domów.

Druga sprawa tyczy się blokowisk. Jak ja ich szczerze nie znoszę! Wielkie prostopadłościany ustawione wokoło podwórek, po których latem biega osiedlowa hołota. Przez dwa  miesiące a czasem i dłużej drą te swoje mordy (mordy, bo buzie mają miłe dzieci) i nie dają żyć mieszkańcom. Nie pomaga nawet zamykanie okien. Jakby jednak bloków było za mało, to trzeba było jeszcze sprzedać ziemię deweloperom, by co postawili kolejne bloczyska. Tak – tam, gdzie wcześniej można było wyjść z psem na wielkie połacie ziemi, tam teraz stoją wybudowane lub wciąż budowane kolejne wylęgarnie tałatajstwa. I gdyby to chociaż ładne było i rozplanowane dobrze… Nie, kostka na kostkę niemal wchodzi. A najpiękniej jest na północy od mojego mieszkania. Otóż miałem widok na rozciągające się wzgórza leśne – mówię wam, widoczek czasem nawet inspirujący. Nie mogło tak pozostać, bo przecież za dużo wolnego miejsca! Postawiono zatem wielgachne osiedle „Królewskie”, które kojarzy się tylko i wyłącznie z gettem. Żeby tego było mało, to trzy lata później oddano kolejne takie same, które włazi wręcz w tyłek temu pierwszemu. Brawa!

Szarość, ach szarość. Jest ona elegancka, kiedy połączy się ją w pasującą formę, lecz jest to niezwykle ciężkie do zrobienia. Rumia nie jest jednak szara w dosłownym tego wyrazu znaczeniu. Na jej szarość składa się wiele czynników: od przekroju społecznego, wydarzeń w niej się rozgrywających, budynków… Te wszystkie elementy cudownie ze sobą współgrają, jakby od wielu lat starano się, by choć jedna rzecz w tym miejscu wyglądała dobrze. Szarość – znużenie, brak perspektyw, rozpadające się marzenia… Miejsce, jakim jest Rumia, doprowadza chwilami do stanów depresyjno-podobnych.

Musiałem w końcu ponarzekać na to miejsce – nie bądźcie na mnie źli. Gdybyście jednak żyli tu od 19 lat, widzieli wciąż te same smutne budynki, smutne twarze ludzkie… Ach, szkoda już mi słów. Jakąś odskocznią w tym miejscu może być biblioteka na dworcu głównym, choć i ona staje się powoli placówką, gdzie kroki swe kierują osoby starsze, by zamienić tylko słówko z jej pracownikami. Tak naprawdę tylko ona wciąż próbuje ubarwić życie kulturalne mieszkańcom Rumi. Ciekawe jak długo wytrzyma…


Koniec już tego wywodu. Czas na sprawy organizacyjne. Pewnie wiecie, że ostatni wpis był tutaj gdzieś w drugiej połowie listopada, więc dużo czasu minęło od dzisiejszego. Moim głównym planem było zamieszczanie tutaj treści obijających się o głębsze rozmyślenia (nie wiem nawet, czy nie wychodziło to chwilami infantylnie), które, mam nadzieję, zmuszały czasem do refleksji. Jednak rozpiętość pomiędzy kolejnymi spostrzeżeniami była zbyt wielka i nie czuję, że moi czytelnicy (ci którzy faktycznie chętnie tutaj zaglądają)  naprawdę gdzieś tam są. Czas poświęcony na planowanie o czym chcę powiedzieć i pisanie był zbyt duży w porównaniu do efektów jakie chciałem osiągać – miała być to po prostu satysfakcja, że mogę robić coś ciekawszego. Snucie jednak tych kolejnych dziwacznych wizji stało się dla mnie zbyt ciężkie – odciąłem się w jakiś sposób od społeczeństwa, by wydziergać swój własny ciepły sweterek, w którym mogłem bezpiecznie żyć. Jak się okazało, sweterek dziergałem z drutu kolczastego. Jestem zatem zmuszony do zawieszenia działalności „Lisich Pisanek” na czas nieokreślony. Nie będę usuwał bloga, bo gdzieś tam w głębi wierzę, że jeszcze kiedyś do niego wrócę. To tyle.

5 komentarzy:

  1. Cześć :)
    Jestem i bardzo chętnie czytam każdy wpis w wolnych (lub mniej wolnych xD) chwilach! Tak więc jestem i teraz :)

    Co do tego, że wszędzie szaro i smutno... Cóż. Jak starasz się uśmiechnąć, czy po prostu przekazać jakieś pozytywne nastawienie do życia (bo akurat masz dobry dzień) to każdy praktycznie się na Ciebie dziwnie patrzy. Jakby zwykły uśmiech to było przestępstwo lub coś dziwnego, nieludzkiego. Smutna rzeczywistość :(

    Szkoda, że zawieszasz bloga... Ale rozumiem Cię. Na początku zaglądałam prawie codziennie (lub nawet kilka razy dziennie) by sprawdzić, czy przypadkiem nie pojawiło się tutaj coś nowego...

    W każdym razie do kolejnego postu pewnie :) Powodzenia na egzaminach i weny do pisania :)

    OdpowiedzUsuń
  2. lisi to cwel bo postów nie dodaje

    OdpowiedzUsuń